Po raz kolejny, jak ów wyśniony przez producenta wzorcowy nabywca, pozbawiony rozumu, pamięci i wyobraźni – wszystkiego na dodatek w tym samym czasie – wędrując pomiędzy straganami na warzywniaku znowu kupiłem pęczek rzodkiewek, zwabiony ich pięknym kształtem i klasycznym, narodowym wystrojem. Wszystkie w pęczku były mniej więcej równej wielkości, dorodne, w tym swoim rzodkiewkowo-malinowym, bordowym, lekko wpadającym w fiolet kolorze, z pięknymi białymi czubkami i dziarsko sterczącymi korzonkami. Wyglądały, kurczę, tak prawdziwie ! Z trudem powstrzymałem się, aby pierwszej z brzegu nie schrupać jeszcze przed wrzuceniem nabytku do siatki z zakupami. Cóż poradzić, że podobny widok odpala we mnie skrypt z dzieciństwa, kiedy z przydomowego ogródka wyrywałem takie właśnie rzodkiewki (no, może nie wszystkie takie równe i kształtne), myłem je, albo i nie przy podwórkowym kraniku, posypywałem obficie solą i natychmiast zjadałem. Niecierpliwym cięciem siekaczy niemal wyszarpywałem korzonek, a później gryzłem, chrupałem i z rozkoszą miażdżyłem kolorowe kawałki mojego ulubionego warzywa. Palący smak, gdyby nie został złagodzony solą, byłby nie do wytrzymania. Tak jak nie do wytrzymania był później oddech, którym można było zwalić z nóg stojącego bez żadnego zabezpieczenia rozmówcę. Fala piekącego aromatu szła przez nos, nierzadko jeszcze wyżej, wyciskając z oczu łzy. Łzy smaku, łzy tego czegoś, dla czego warto było zwędzić z kuchni solniczkę, pójść na grządkę i nie oglądając się na zawiadujących posiłkami dorosłych, zaspokoić wirującą po trzewiach żądzę. Internalizując już w swoim DNA podobny przekaz, kiedy pojawiam się w pobliżu rzodkiewek, które wyglądają tak samo – ba, jeszcze lepiej niż moje wspomnienia, staję się bezbronny niczym dziecko, niczym wspomniane wyżej, zupełnie wyzute z inteligencji i samozachowawczego instynktu stworzenie zwane klientem.
Najważniejsze w tym co do tej pory napisałem jest zdanie „wyglądają tak samo”. Najważniejsze, ponieważ na wyglądzie podobieństwo pomiędzy moim wspomnieniem, a tym co kupiłem na warzywniaku się kończy. Nawet nie chcę tego czegoś nazywać rzodkiewką. To „coś” – jeśli mam szczęście – posiada konsystencję rzodkiewki, czyli jest w miarę twarde, białe w środku i daje się kroić. Jeśli nie mam szczęścia, w środku znajduję wodnisty, niemal przezroczysty twór, który nawet z wyglądu wydaje się być obrzydliwy. W obu przypadkach to, co kupuję jako rzodkiewkę jest klasycznym produktem mojej fantastycznie rozwiniętej cywilizacji. Czyli, nie posiada smaku, zapachu, żadnych wartości odżywczych, a w zastępstwie oferuje dawkę chemii, która pomogła stworzyć tak doskonały wizualnie okaz. No właśnie: „wizualnie”… „wygląda”… to słowa klucze naszych czasów. Rzodkiewka może wcale nie być rzodkiewką, ale za taką uchodzi, a my ją dalej kupujemy. Starsi, tak jak ja, kupują ponieważ jeszcze pamiętają jak może smakować rzodkiewka i ciągle się na ten numer nabierają. Kupują ją również młodzi ludzie, którzy z kolei myślą, że tak właśnie rzodkiewka smakuje. Decydujący, tak czy inaczej jest wygląd. Wygląda jak rzodkiewka – znaczy się rzodkiewka. Jest handel, jest jedzenie, nasze życie toczy się z przytupem. A że w międzyczasie rzodkiewka straciła jaja i już tak naprawdę rzodkiewką nie jest ? Kto by się tym przejmował…
Tak samo jest jednak wszędzie…
Być może wszystko dałoby się zamknąć w ramach napisanej w konwencji czarnego humoru konstatacji o rzodkiewce anno domini 2013. Dla mnie jednak jest to wierzchołek góry lodowej, kwintesencja tego w jaki sposób w obecnych czasach funkcjonujemy i dokąd zmierzamy. Dawniej rzodkiewka była uprawiana w naturalny sposób, rosła w ogrodzie i kiedy przychodził jej czas, bez żadnych specjalnych zabiegów poza wysianiem i plewieniem, stawała się prawdziwą rzodkiewką, ze smakiem, zapachem i wartościowym środkiem. Również z przepięknym wyglądem, ale nie tylko z nim. „Wadą” takiej rzodkiewki, czy raczej ceną, którą płaciliśmy za jej prawdziwość była ograniczona dostępność. Jedliśmy rzodkiewkę tylko latem, kiedy w naturalny sposób dojrzewała. Teraz wybraliśmy inną drogę. Chcemy mieć rzodkiewkę o każdej porze roku, uprawiamy ją sztucznie, chemicznie, odstawiając na bok naturę. No i mamy – wygląda ładniej niż prawdziwa rzodkiewka, a to, że poza wyglądem nie ma w sobie już nic z rzodkiewki ? Cóż, takie czasy. Przecież możemy zdefiniować sobie nowy model rzodkiewki i nasze dzieci uczyć, że rzodkiewka jest taka jak na straganie lub zimą w supermarkecie. Mnie mrozi następujące pytanie: ile aspektów naszego życia działa na analogicznej zasadzie ? Że coś jest dostępne cały czas, dobrze wygląda i to jest niestety wszystko, co sobą reprezentuje ? Najzwyczajniej w świecie boję się odpowiadać na tak postawione pytanie. Tak jest z innymi produktami spożywczymi – przykładowo przez cały rok jemy pomidory, które nie są prawdziwymi pomidorami, podobnie z ogórkami, podsuwa się nam monstrualne niby-truskawki, ale to wszystko pikuś. Tak jest przede wszystkim z nami. Żyjemy lekceważąc własne biologiczne rytmy, w oderwaniu od natury, w każdej chwili dostępni dla swoich pracodawców, na twarzach dumnie nosząc wykrzywione w przyklejonym uśmiechu maski. Czy nie jest tak, że wyczyniamy cuda, aby tylko dobrze wyglądać ? Malujemy się, upiększamy, chemicznie udoskonalamy, suplementujemy, korygujemy i Bóg wie co jeszcze. Często bez względu na własne potrzeby staramy się o każdej porze dnia i nocy, o każdej porze roku, dobrze prezentować przed innymi. Takie z nas pięknie wyglądające przez cały sezon rzodkiewki. A i sezon chcemy aby trwał jak najdłużej. Wystarczy na czymś napisać, że naukowe badania wykazały po użyciu efekt odmłodzenia do 15% i zbyt zapewniony. Osobna bajka.
Czyż nie podobnie jest z seksem ? Czy dostępny z błogosławieństwem pigułki przez cały czas, w dalszym ciągu ma swój smak, zapach i treść ? Jak wiele spraw odzieramy z ich istoty, zamieniając jakość na ilość ? Dlaczego ciągle musi być, szybciej, więcej i łatwiej ?
Tak sobie rozmyślałem, po raz kolejny dekorując kanapkę oszukaną rzodkiewką. A jak u Was z „całorocznymi produktami” ?
4 Komentarze
~Wojciech W. · 23 sierpnia, 2013 o 2:58 pm
Rzodkiewka made in China, tak jak czosnek? Znak czasów. Ja ostatnio kupiłem sobie maliny – bo w tym roku na działce kiepsko z nimi. Zjadłem koszyczek tych malin i smaku nie poczułem. Pojechałem na działkę, zjadłem dwie malinki, które się uchowały. I smak poczułem. No właśnie.
Ale na wszechodstępność seksu nie narzekam i jakoś mi to z przypowieścią o rzodkiewce nie współgra. Myślę, że seks zawsze był czymś, czego ludziom nigdy nie było za dużo – po prostu ci co bardziej rozsądni z obawy przed skutkami, stosowali najbardziej naturalną metodę antykoncepcji jaką jest wstrzemięźliwość. Dzisiaj ci bardziej rozsądni korzystają z środków antykoncepcyjnych, a reszta i tak bawi się po swojemu.
~jackulus · 23 sierpnia, 2013 o 7:57 pm
W temat seksu, już komentując nie bardzo chcę wchodzić, bo to jak wiadomo temat rzeka i każdy ma swoje preferencje. Dla mnie ważne jest to co i Ty podkreślasz w swoim komentarzu – mianowicie różnica pomiędzy dzisiaj i kiedyś. Kiedyś (niedoskonała technologia) – seks dostępny nie na okragło, bo trzeba uważać (oczywiście w świecie tych „rozsadnych”). Dzisiaj (technologia wyrafinowana) – seks dostępny na okragło. Czy to źle, czy dobrze, ocena oczywiście może być i będzie inna dla każdego z nas. Dzięki za słowo w temacie… :-).
~Wojciech W. · 25 sierpnia, 2013 o 3:18 pm
Jeśli mógłbym mieć jedną prośbę – pisz tu u siebie częściej!
~rozsądna · 26 sierpnia, 2013 o 5:03 pm
Ja w dalszym ciągu uprawiam rzodkiewkę naturalnie i jem własną od wiosny do jesieni – wysiewam co dwa tygodnie z wyjątkiem środka lata, bo wtedy jest niedobra (chyba dla niej za ciepło). I nie jem zimą pomidorów, bo znam prawdziwy ich smak i te zimowe to jakiś produkt pomidoropodobny.
A pigułki też nigdy nie stosowałam, trochę z obawy przed skutkami zdrowotnymi, a trochę z przekonania – unikam wszelkich leków, sztucznych suplementów itp. Nawet środków przeciwbólowych nie stosuję i chyba dlatego mam bardzo wysoką tolerancję na ból.
Pamiętam zdumienie lekarza, gdy okazało się, że mam złamaną kość śródstopia, a ja przyszłam do niego w szpilkach i w dodatku chodziłam tak przez cały tydzień po wypadku. Nie mógł pojąć jak wytrzymywałam ten ból. A ja uważałam, że skoro nastąpiło silne stłuczenie, to musi trochę boleć i czekałam aż przejdzie. Dopiero jak nie przechodziło poszłam do lekarza. No i akurat w szpilkach tak nie bolało, gorzej na bosaka 🙂
Ale tak czy owak nie da się uniknąć sztucznego jedzenia w dzisiejszych czasach – jest wszechobecne. Ja pamiętam jeszcze jak smakuje prawdziwe masło, które robiła moja babcia i chleb pieczony w domu na zakwasie. Moje dzieci już tego nie znają. Teraz nawet jabłka inaczej smakują.