Kiedy mój dziadek demontował karoserię furmanki, czyli zdejmował boki zostawiając jedynie dolną deskę i sterczące ukośnie kłonice wiedziałem, że będziemy jechać do lasu po drewno. Ewentualne wątpliwości mijały, kiedy wsuwał na dno wozu wielką, ręczną piłę z zębami jak u rekina ludojada, obok kładł siekiery i jeszcze trochę różnego osprzętu. Na koniec wynosił z domu przygotowaną przez babcię szmacianą torbę z prowiantem, dorzucał tak zwane łachy, aby pod tyłkiem zrobiło się trochę wygodniej i można było jechać. Miałem wtedy niewiele ponad 10 lat, spędzałem na wsi wakacje i uwielbiałem podobne wyjazdy. Dopiero teraz, kiedy dziadka od wielu lat już nie ma, coraz lepiej rozumiem jak wiele mi dał i jak bardzo lubiłem wykonywać razem z nim różne, wydawałoby się najzwyklejsze pod słońcem prace.

W lesie czekała na nas niezła harówka. Kiedy kończyliśmy ścinać wybraną przez dziadka sosnę, pot ciurkiem lał się z mojego czoła. To był jednak dopiero początek. Ze ściętego drzewa trzeba było odrąbać lub odpiłować wszystkie konary, a pień pociąć na kloce, które mogliśmy wspólnie wsunąć na wóz. Kiedy przychodził czas załadunku, zawsze okazywało się, że sosna dziwnym trafem przewróciła się dokładnie tak, aby wciąganie ciężkich kawałków pnia na wóz było możliwie najprostsze. Wtedy myślałem, że to kwestia szczęśliwego zbiegu okoliczności, teraz mam nieco inne zdanie na ten temat. Znam za to odpowiedź na pytanie, dlaczego dziadek dużo manewrował pomiędzy drzewami, zanim ostatecznie zatrzymał wóz i wyprzęgł konia. Niepojęte dla mnie tylko cały czas pozostaje, jak w lesie można w ten sposób jeździć, i to nie terenowym samochodem, ale zaprzężonym w ukochaną, poczciwą kobyłę długim, sztywnym i cholernie mało sterownym wiejskim wozem.

Ale może lepiej będzie po kolei…

Przede wszystkim, mój dziadek nigdzie się nie spieszył. Kiedy umiejętnie podpiłowana sosna z ogłuszającym trzaskiem łamanych gałęzi upadła już na ziemię, zwykle odbijała się od niej, po czym ostatecznie nieruchomiała na leśnej ściółce, niczym ubity przez myśliwego gruby zwierz. Z nieba jeszcze przez chwilę spadał deszcz igieł i drobnych gałązek, odartych podczas upadku z sąsiednich drzew. Później znowu robiło się cicho. Ja ponownie zaczynałem oddychać, a dziadek zarządzał pierwszy odpoczynek. Oglądał przewrócony pień, patrząc na słoje opowiadał mi jego historię, pokazywał które konary i w jaki sposób mogę sam próbować odcinać. Z uwagą powtarzał na co powinienem uważać, używając dużej jak na moje chłopięce ramiona siekiery. Wracaliśmy do pracy, w której było miejsce na kolejne opowieści, na zadawanie pytań i na przeplatane żartami odpowiedzi. Kiedy przychodziła pora obiadu, na rozpostartych ubraniach rozkładaliśmy zabrane z domu jedzenie. Pachnący, pieczony w piecu chleb, świeże mleko w długiej, zatkanej papierowym korkiem butelce, zawinięty w serwetkę ser. Do picia bywała też oranżada, kupowana w specjalnie odrutowanych butelkach, z przyczepionym do szyjki białym korkiem. Nigdy więcej w życiu nie piłem tak dobrej oranżady, jak ta z wiejskiego sklepiku. Po z górą trzydziestu latach, pamiętam niemal każdy szczegół tamtych chwil. Silny zapach żywicy, aromat i smak chrupiącej skórki chleba, szum lasu, kłujące szyszki i dziadek Antoni, spokojnym ruchem odganiający muchy, siadające na czystej ścierce pełniącej rolę obrusa, który opowiadał o lesie, o małych i dużych zwierzętach, o tym jak żyje otaczająca nas ze wszystkich stron przyroda. Zupełnie tego nieświadomy, zgłębiałem wówczas tajemnicę istnienia. Po posiłku, trzeba było porozcinać długi pień na mniejsze części i zapakować je na wóz. Trochę to trwało, czasami konieczna okazywała się pomoc znudzonej już bezczynnością kobyły. Na sam koniec, dziadek spinał łańcuchami kloce drewna ułożone między kłonicami wozu, aby cenny ładunek nie rozsypał się w drodze powrotnej. W żadnej z tych czynności nie było nerwowości. Każdy ruch był przemyślany, każdy przedmiot zabrany ze sobą znajdywał dla siebie zastosowanie. Nawet duże, metalowe szpilki normalnie służące do przypinania pasących się na łące krów, tutaj przechodząc przez grube oka łańcuchów, pozwalały mocno ścisnąć kloce drewna i stabilnie je zablokować. Kiedy wracaliśmy, wolno jadąc jedyną drogą wzdłuż wsi, siedziałem, a w zasadzie leżałem rozwalony na wiezionych pniach, podpierając się nonszalancko na łokciu. Dziadek pozdrawiał i zagadywał mijane osoby (czy teraz istnieje takie zjawisko, jak zagadywanie mijanych osób ?), a ja wodziłem dookoła wzrokiem, niczym imperator wjeżdżający do stolicy swojego kraju, po wieloletniej, zwycięskiej oczywiście wojnie. Duma rozpierała mi wszystko co mogła, umorusana koszula na zapadniętej klacie, niemal pękała w szwach. Każdy mijana osoba mogła zobaczyć co razem z dziadkiem zrobiłem i jak pracowicie spędziłem ten dzień. Pęcherze na rękach ? Otarte piszczele ? Siniaki ? Jakie to miało znaczenie. Absolutnie żadne. Droga przez wieś mogła by się nigdy nie kończyć, kiedyś jednak musieliśmy dojechać do dziadkowej zagrody. Należało jeszcze zrzucić ładunek obok szopy na drewno, blisko „kozy”, na której w niedalekiej przyszłości mieliśmy pociąć pnie na małe kawałki. Takie, które później da się już porąbać na polana, a te z kolei zamienić na ciepło buchające z wielkiego, kaflowego pieca w dziadkowej chałupie. Wiedziałem już, że dzięki naszej wyprawie, będzie czym palić w domu przez kilka miesięcy. Kiedy dziadek stawiał wóz pod zadaszeniem i wyprzęgał kobyłę, ja, pozwalając sobie w końcu odczuć narastające zmęczenie, pędziłem do chałupy. Było się czym pochwalić. Sterta przywiezionego drewna wyróżniała się w krajobrazie podwórka i budziła dumę przy każdym puszczonym w jej kierunku spojrzeniu. Ręce dalej kleiły się od żywicy, która nie chciała ustąpić pod działaniem szarego mydła. Kolacja smakowała jak żadna inna. Wczesny sen przychodził w taki wieczór znienacka, zaciągając zasłonę na przewijane jeszcze w pamięci obrazy, na których jednym uderzeniem wielkiej siekiery, odrąbywałem grube konary, sięgającej nieba, ogromnej sosny.

Od tamtych zdarzeń minęło niemal trzydzieści lat. Krótkie wakacje spędzam już nie na wsi, ale na zagranicznych wyjazdach. Poznaję apartamenty, hotele, rozkoszuję się życiem wypoczywając na przepięknych plażach. W przerwach oglądam zabytki. Wcześniej, przez cały rok, wstaję o tej samej porze, jem śniadanie, tą samą trasą jadę do tego samego budynku, po drodze zajmując się przypuszczeniami, jak długo tym razem będę stał w znanym mi do obrzydzenia korku. W tych samych momentach zmieniam pasy, doskonale wiedząc które będą ślimaczyły się najszybciej. Jestem na miejscu. Już nawet nie ośrodkowy, ale mam wrażenie, że autonomiczny układ nerwowy uruchamia program parkowania i niczym robot, tymi samymi ruchami kierownicy ustawiam samochód na przydzielonym mi miejscu. Oczywiście tym samym od lat. Odmierzając podobną liczbę kroków wchodzę do biura, tymi samymi ruchami przygotowuję kawę, włączam komputer i tym samym, automatycznym ruchem dosuwam krzesło, aby przybliżyć się do biurka. Zaczynam czytać maile – każdy ma inną godzinę i inną treść, ale wszystkie są o tym samym. Maile mówią, że trzeba pozmieniać niedawno zatwierdzone plany i przerwać rozpoczęte prace, ponieważ pojawiły się pilniejsze i ważniejsze sprawy. Te ważniejsze i pilniejsze też nie sposób jest skończyć, ponieważ pojawiają się jeszcze pilniejsze i jeszcze ważniejsze. Po prostu nasi klienci wpadli na nowy pomysł, jak zarobić więcej pieniędzy. W związku z powyższym, przekonuję podległych mi ludzi, że zmiany w ich pracy są absolutnie niezbędne i jest to absolutnie jedyna droga, którą powinniśmy ku lepszej przyszłości podążać. Przy okazji próbuję przekonać ich, że są już tak dobrzy, że powinni jeszcze szybciej, zrobić jeszcze więcej, a po drodze popełnić jeszcze mniej błędów niż dotychczas. W międzyczasie, zastanawiam się, co odpowiedzieć na pytanie, jaki to wszystko ma sens. Bo ludzie czasem pytają, a odpowiedzi znajdywać jest coraz trudniej. Organizuję zatem spotkania, odpowiadam na maile, archiwizuję je i przerzucam, przesyłam dalej. Podwyższam priorytety i wrzucam kolejne bajty informacji w czeluści dyskowych macierzy. Po skrzętnie zapisanych w systemach rejestracji czasu pracy godzinach, mogę kierować się do wyjścia, w odwrotnej kolejności wykonując znane z poranka czynności. Te same korki, te same spaliny, ta sama droga, w domu te same pytania jak minął dzień i ten sam kłopot z odpowiedzią. Chciałbym powiedzieć, że jestem zmęczony, ale mam cholerny problem z pokazaniem co takiego zrobiłem, że mam prawo czuć się zmęczonym. Na szczęście dzień już się kończy, a jutro rano wiadomo, co trzeba będzie robić i na zadawanie głupich pytań nie będzie czasu.

W ten sposób, jeden po drugim realizuję projekty, z których każdy trwa kilka miesięcy, w trakcie wiele razy się zmienia, rozszerza i ewoluuje. Jest zawieszany i odwieszany. W międzyczasie, wykonuję inne projekty. Każdy inny i każdy taki sam. Niczego nie zmieniają. Niczego po ich ukończeniu nie można zobaczyć. Czasem pojawi się raport z zakończenia. Czasem odbędzie się spotkanie, na którym w profesjonalnie przygotowanej prezentacji, przedstawione zostaną uzyskane współczynniki efektywności i omówione zostaną sposoby ich poprawienia. Wszak standard ISO zobowiązuje do ciągłego doskonalenia. Pliki na dyskach zyskają nowe daty i rozmiary. W programach komputerowych pojawią się nowe okna i algorytmy obliczeń. Na moim koncie pojawi się premia, a kadrowa przyniesie podpisany przez prezesa ten sam od lat szablon z gratulacjami za wzorową postawę i zaangażowanie. Ku chwale… komu ? Chyba bogu, bogu Pieniądzowi…

Wszystko co robię, jest wirtualne. Istnieje w pamięci komputera i na ekranie monitora.

Przeksięgowuję liczby na wirtualnych kontach bankowych, które sprawiają, że ludzie patrząc na ekrany komputerów czują się mniej lub bardziej bogaci. To dla nich sprawa życia lub śmierci. Wszak są inwestorami. Aby mogli dowiedzieć się ile w dniu dzisiejszym zyskali lub stracili, wycena akcji musi skończyć się o określonej godzinie. Księgowania muszą zostać wykonane na czas. Inaczej będą wściekli i złożą reklamację. Jedne urzędy będą wówczas sprawdzać drugie urzędy i wielu bardzo poważnych ludzi w ciemnych garniturach będzie miało wiele pracy, po której napiszą długie i mądre raporty. Później trzeba będzie korygować wartości zapisane na wirtualnych kontach i może okazać się, że ktoś jest mniej bogaty, niż mu się wydawało, za to lepiej ma się jego konkurencja. I najmniejszego znaczenia nie ma w tej sytuacji fakt, że wszyscy zamieszani w ten absurd ludzie mają co jeść, gdzie spać i na dokładkę mnóstwo wygód, których istnienie w swoim zaślepieniu przestali już dawno zauważać.

A ja, powoli zdaję sobie sprawę, że mój syn jest już dorosły, ale tak naprawdę nie wie co przez większość swojego życia robię. Mogę pochwalić się stanem swojego konta, ale mój syn nigdy nie dowie się, czym tak naprawdę się zajmowałem. Nic nie mogę mu pokazać. Nic nie mogę mu wytłumaczyć. Niczego nauczyć. Jeśli będzie miał swojego małego syna, nie wezmę go ze sobą na cały dzień i nie pokażę mu jak działa świat, w którym przyszło nam żyć. Nie będę potrafił wytłumaczyć mu dlaczego tak się dzieje, bo musiałbym powiedzieć, że urodził się w wariatkowie. I będzie mi za to wstyd.

Mijają kolejne lata. Spełniam jedno ze swoich marzeń i w końcu na dłużej zaglądam do w kuchni, gdzie uczę się własnoręcznie przygotować coś więcej niż jajecznicę lub makaron. Zaczynam coraz odważniej sypać do garnków przyprawy, coraz mniej czasu zajmuje mi przygotowanie warzyw i powoli przestaję martwić się, że sos wyjdzie mi za rzadki, ponieważ już wiem, jak go zagęścić. Wkrótce potrafię przygotować coś, co pachnie, wygląda, smakuje, jest ciepłe, ma strukturę i ciężar. To co stworzyłem istnieje, mogę ten cud od razu podarować swoim bliskim. Kiedy to robię, przypomina mi się, jak dawno, dawno temu, jechałem przez wieś załadowanym sosnowymi klocami wozem i czułem, że świat należy do mnie. Wiem, że to co zrobiłem ma sens.

A jak tam u Was z rzeczonym sensem ? 🙂


7 Komentarzy

~niepokorna · 17 grudnia, 2012 o 10:18 pm

fajny post, sporo kwestii poruszasz. Dziękuję za ten wpis. Zatrzymałam się na chwilę. Pomyślałam. Biegnę dalej…

    Anonim · 18 grudnia, 2012 o 10:16 am

    Dzięki za odwiedziny. No i nie biegaj tyle – przecież to się chyba zmęczyc można… 😉

~rozsądna · 5 lutego, 2013 o 6:24 pm

Widzę, że mamy trochę wspólnych doświadczeń. Ja też spędzałam wakacje u mojej babci na wsi i bardzo miło wspominam te lata, chociaż moi znajomi bardzo mi współczuli, że muszę pomagać w polu – sadzenie ziemniaków (zawsze 1 maja), sianokosy, żniwa, przerywanie buraków (nie znosiłam) itp. Ale także kulig zimą, powożenie końmi po polnych drogach, jazda na łyżwach na zamarzniętym stawie, koszenie trawy dla krów i wiele innych fajnych doświadczeń, które moim dzieciom już nie były dane.
Rzeczywiście nie było tego pośpiechu, ciągłego wyścigu szczurów, wszystko toczyło się swoim utartym trybem, jedynie kapryśna pogoda czasem zakłócała rytm pracy.
Moja babcia miała czas haftować, robić na drutach, szyć swoje ubrania (była malutka, „niewymiarowa”). Ja też to umiem, ale nie mam na to czasu, bo muszę zarabiać na utrzymanie rodziny, a nie relaksować się przy robótkach ręcznych.
To były fajne, ludzkie czasy.

    jackulus · 8 lutego, 2013 o 12:09 pm

    Howgh !

      ~rozsądna · 8 lutego, 2013 o 3:10 pm

      Widzę, że też czytałeś książki Karola Maya 🙂

~Dominik · 4 października, 2013 o 4:05 pm

Panie Jacku,
Wspaniałe wspomnienia 🙂 czytałem z zapartym tchem i łzami w oczach, gdyż przypomniało mi się jak dziadkowie mi okazywali cierpliwość i miłość. Jak od dziadka uczyłem się pracy w ogrodzie i przy zwierzętach, jak obie babcie uczyły mnie piec ciasta… Już ich nie ma tu i teraz, ale może się mylę i są tu i teraz – ze mną…
Dziękuję za przywrócenie Dobrych wspomnień 🙂
Dominik

    ~jackulus · 4 października, 2013 o 8:12 pm

    Po co ten pan, wystarczy Jacku… :-).

    To strasznie dla mnie miłe Dominiku, przeczytać taki komentarz jak Twój. Ogromnie się cieszę, że tak odebrałeś moje wspominki. Chyba bardzo podobne odczucia nam towarzyszyły, Tobie przy czytaniu, mnie przy pisaniu…

    Dzięki ! 🙂

Leave a Reply