Niedawno usłyszałem w radiu ciekawą rozmowę dotyczącą szeroko pojętego ojcostwa. Była tam między innymi poruszana kwestia zagubienia mężczyzn, którzy nie są przygotowani do pełnienia roli ojców. Nic dodać, nic ująć. Taka niestety jest bolesna prawda. Są biznesmeni, menedżerowie, dyrektorzy, urzędnicy, robotnicy, a ojców nie ma. I nie ma się co specjalnie oszukiwać, ponieważ wyjątki, które gdzie nie gdzie się pojawiają, pozostają tylko wyjątkami. W rozmowie pojawiła się również opinia, że tak jak przyszłym matkom potrzebna jest szkoła rodzenia, tak przyszłym ojcom potrzebna była by szkoła… no właśnie, jaka ? Ojcostwa przecież. Albo raczej od‑rodzenia ojcostwa. Idea równie prosta jak genialna w swojej istocie. Bardzo ten pomysł przypadł mi do gustu. Dlaczego ? Już mówię –  wszak cały czas kręcę się wokół pokrewnych tematów…

Pomysł ze szkołą dla przyszłych ojców zgrabnie komponuje się z problemem braku świadomości i przygotowania rodziców do wychowania dzieci, o czym kilka postów wcześniej pisałem. Pasują po prostu do siebie, jak przysłowiowa woda do studni, dmuchawiec do wiatru, a kobieta do mężczyzny. Bez żadnych już żartów czy krzyku rozpaczy ubranego w pomysł egzaminowania kandydatów na rodzicieli. No bo co innego można próbować robić, kiedy świadomości w tej materii nie staje ? Trzeba taką świadomość budować. Zakładając, że przynajmniej część przyszłych rodziców jest prawdziwie zainteresowana rozwinięciem swoich umiejętności wychowania potomstwa, zorganizowanie szkoły wydaje się być doskonałym pomysłem. Czy też szkół, ponieważ role matki i ojca, pomimo wielu wspólnych obszarów odpowiedzialności, istotnie się od siebie różnią. Szkoła dla matek to zadanie dla kobiet, w moim odczuciu nieco łatwiejsze z tego względu, że kobiety już od dłuższego czasu organizują się, edukują i wzajemnie sobie pomagają. Czasem z takim zapałem, że idą prostą drogą w maliny i wylewają dziecko z kąpielą, ale generalnie dużo mówią i sporo działają. Również i w dobrym kierunku. Natomiast po męskiej stronie – plaża w grudniu i to w kawaleryjskim składzie.

Kiedy zastanawiam się co obecnie dzieje się w tej materii, na myśl przychodzą mi dwa dydaktyczne przedsięwzięcia – szkoła rodzenia i nauki przedmałżeńskie. W obu przypadkach edukacja dotyczy nieco innych obszarów. Szkoła rodzenia, jak sama nazwa wskazuje, ma nauczyć jak dziecko urodzić. Jakby to było najtrudniejsze zadanie na świecie ;-). Ok, do najłatwiejszych zapewne nie należy, ale w myśl powiedzenia, „małe dziecko – mały kłopot, a duże dziecko – duży kłopot”, samo urodzenie to jeszcze nawet nie mały kłopot. Prawdziwe kłopoty zaczynają się później. W szkołach rodzenia można dowiedzieć się wielu potrzebnych szczegółów, łącznie z tym jak technicznie obsługiwać niemowlaka, czy wreszcie jak młoda matka ma dojść do siebie w okresie połogu, jednak na wychowanie miejsca już nie ma. Jeśli chodzi o przyszłego tatę ‑ o ile w takiej szkole uczestniczy ‑ jego rola i zakres nauki z reguły ograniczają się do tego, aby podczas ćwiczeń przytrzymał swojej partnerce jakąś część jej szczególnie ważnego w tym okresie ciała, zdobył wiedzę pozwalającą podczas porodu przypominać jej o właściwym oddychaniu, parciu, etc., nabył umiejętnościach trzymania czy przewijania niemowlaka oraz świadomość, że jego wsparcie emocjonalne jest ważne dla przyszłej mamy. Tak, jasne – jeszcze symboliczne przecięcie pępowiny. Ile w tym jest nauki o ojcostwie  ? Według mnie, kluczowy jest sam fakt zaangażowania ojca w rodzicielstwo już od samego początku ‑ to bez wątpienia. Jednak szczerze mówiąc, mam sporo wątpliwości czy cały pęd w angażowanie mężczyzn w tak dużym zakresie w fenomen rodzenia, nie jest przesadzony. Wiarygodnie mogą to ocenić chyba jedynie kobiety. Mnie się wydaje, że gdyby rodzące miały naprawdę fachową i życzliwą opiekę medyczną, potrzeba obecności partnera byłaby dużo mniejsza, jest to jednak oddzielne zagadnienie. Kiedy poród się zakończy, historia tak naprawdę dopiero się zaczyna. Jak w tym nowym świecie ma się znaleźć mężczyzna, dla ogromnej większości z nas jest wiedzą tajemną, a czasem dość przerażającą. Tego co dalej należy robić, w szkole rodzenia się już nie nauczymy.

Jeśli chodzi o nauki przedmałżeńskie, jak wszędzie tam, gdzie występuje przymus, z poziomem i finalnym efektem bywa różnie. Pomijam już fakt, że osoby niewierzące lub niezaangażowane w przestrzeganie praw i reguł ustanowionych przez Kościół, w tej formie edukacji zupełnie nie uczestniczą. Zakładam, że część nauk prowadzona jest sensownie i przez wiarygodnych ludzi, bez zbędnego patosu i moralizatorstwa. Jednak nawet w takich przypadkach, nacisk położony jest głównie na wzajemne relacje młodych ludzi, na konieczność poznania się i pracowania nad związkiem, czy na naturalne metody antykoncepcji. Wiedza, jeśli tylko podana w dobry sposób – bezcenna, jednakże w dalszym ciągu brakuje konkretnych wytycznych co, jak i kiedy ma robić ojciec dziecka, aby możliwie najlepiej spełnić jego rozwojowe wymagania i przekazać mu to co z racji swojej płci przekazać powinien. A mężczyźnie konkretne wskazówki są potrzebne jako powietrze do oddychania.

Wiedza i świadomość potrzebne są od samego początku. Wtedy jest zresztą najtrudniej. Bardzo często bywa tak, że świeżo upieczony ojciec nie potrafi się znaleźć w nowej sytuacji i mimo najlepszych chęci nie wie jak powinien postępować. Z naturalnych powodów, w momencie pojawienia się w domu nowego, bezradnego i rozkrzyczanego członka rodziny, mężczyzna traci całą uwagę i ważność, którą posiadał do tej pory. Na dodatek, nie ma pojęcia jak ją odzyskać. To powoduje stres i podsuwa myśl o ucieczce. Jeśli jednak mąż i ojciec odsunie się w tym momencie od rodziny, dajmy na to ucieknie w pracę (rosną przecież potrzeby finansowe), momentalnie może popełnić wielki błąd i w pozostawione po sobie miejsce wpuścić np. którąś z babć, zachwyconych możliwością wykazania się swoim doświadczeniem i pomocą. Bo pomoc jest potrzebna, tylko że powiększona rodzina, przy zgodnym działaniu jest w stanie zorganizować ją własnymi siłami. Zapewne wzmożonym wysiłkiem, ale też sytuacja jest ekstremalna. Podczas gdy dzieckiem przez pierwsze miesiące jego życia zajmie się sama mama i zrobi to najlepiej na świecie, w całej reszcie codziennych obowiązków potrzebne jest jej wsparcie. W domu trzeba przygotować posiłki, uprać, posprzątać, załatwić wiele drobnych spraw. Zrobić te rzeczy, które być może w większości dotychczas sama wykonywała. To duża nowość i spore wyzwanie dla mężczyzny, ale jeśli mu sprosta okaże się, że w tym trudnym okresie jego więź i zrozumienie z żoną poprawiły się lub umocniły. Nawet za cenę zweryfikowania swojego stosunku do wykonywanej pracy i dopuszczenia myśli, że dodatkowy urlop nie pogrzebie jego życia zawodowego. A warto tak zrobić, ponieważ dla młodej matki zrozumienie i wsparcie jej faceta są w tym momencie bezcenne.

Co dalej ? Tak jak już wspominałem – im większe dziecko, tym nowe i większe pojawiają się wyzwania. Rola ojca jest na tyle specyficzna i różna od roli matki, że potrzebna jest wiedza, jakie działania są szczególnie ważne na każdym etapie rozwoju dziecka. Tym bardziej, że są nieco inne względem syna, a inne względem córki. Skąd taką wiedzę czerpać ? Ano ze szkoły od-rodzenia ojcostwa :-).

Mam w sobie głębokie przekonanie, że wielu świadomych ojców chciałoby z takiej nauki skorzystać. Być może w postaci serii wykładów, warsztatów ukierunkowanych właśnie na specyficzne dla ojców wymagania, ważne dla prawidłowego rozwoju ich dzieci. Problem w tym, że takich szkół obecnie nie ma.

To co ? Są może chętni, aby taką szkołę zacząć (współ)organizować ? Pytam zupełnie poważnie.


3 Komentarze

~rozsądna · 9 lutego, 2013 o 9:11 am

Ojcostwo to trudna sztuka, gdyż męskie (i chłopięce) ego jest bardzo wrażliwe na krytykę i nieumiejętne podejście może doprowadzić do poważnych nieporozumień, a nawet konfliktów. Wiem, o czym piszę, bo oglądam to teraz we własnym domu.

Mój mąż, człowiek wydawałoby się rozsądny i inteligentny, najwyraźniej przegiął w swoich wymaganiach i oczekiwaniach w stosunku do syna, bo od jakiegoś czasu są w konflikcie. Nie wyraża się on w jakichś awanturach, krzykach itp., ale w cichej lecz zawziętej niechęci mojego syna do ojca. Usiłowałam wytłumaczyć mężowi, że ciągła krytyka i stawianie coraz wyższych wymagań odniesie wręcz przeciwny skutek, ale on uważał, że wie lepiej, jak wychowywać mężczyznę. Okazało się, że jednak nie. Syn i mąż mają zupełnie odmienne charaktery i talenty, a mój mąż starał się z niego wykreować kogoś na swój obraz i podobieństwo tylko znacznie „ulepszonego”. A tak się nie da. Każdy ma własną wizję swojej przyszłości, także młodzi ludzie, a zmuszanie ich do przyjmowania czyjejś wizji ich przyszłości, bo tak zdaniem rodzica będzie najlepiej, zwykle marnie się kończy.

Takie podejście męża skutkowało też problemami między nami, gdyż parę razy robiłam mu dziką awanturę o jego zachowanie i słowa w odniesieniu do syna, a ostatnim razem wręcz „wyszłam z siebie” i gdybym była mężczyzną pewnie doszłoby do rękoczynów. Trzeba mnie znać, żeby wiedzieć, jak poważna to sprawa, gdyż jestem bardzo zrównoważona, mam pogodne usposobienie i rzadko podnoszę głos, a co mówić o awanturach.

Słowem bycie ojcem i w ogóle rodzicem, to wielka odpowiedzialność i trzeba się odznaczać dużą wiedzą z różnych dziedzin oraz pewnymi ważkimi przymiotami charakteru, żeby temu wyzwaniu sprostać.

~jackulus · 9 lutego, 2013 o 11:14 am

Konflikt pomiędzy ojcem a synem, to naturalny i konieczny etap rozwoju młodego mężczyzny. Aby mogło się ukształtować jego własne ja, musi zanegować wiele znanych mu prawd i opinii. Nawet, jeśli gdzieś podświadomie mogłby się z nimi zgadzać. Aby chłopak stał się mężczyzną, musi w pewnym momencie zacząć z ojcem rywalizować i jeśli tylko ojciec wie „co jest grane”, po pewnym czasie powinien odpuścić dać swojemy synowi „wygrać”. Jednak jest to skomplikowane, nie ma co ukrywać. Na pewno nie jest dobre wychowywanie na kogoś „lepszego od siebie” i robienie z młodego człowieka (wszystko jedno chłopak, czy dziewczyna) kogoś innego niż jest.
Trzymam kciuki, aby konflikt pomiędzy Twoimi mężczyznami miał w sobie więcej owej zdrowej i naturalnej rywalizacji, która minie, kiedy ukształtuje się już nowy mężczyzna, a mniej siłowania, w kierunku kształtowania syna wbrew jego woli.
Pozdrawiam.

    ~rozsądna · 9 lutego, 2013 o 11:45 am

    Dzięki 🙂 I chyba masz rację z tym konfliktem, bo przypomniało mi się, że jak byłam dzieckiem i spędzałam wakacje u babci, byłam świadkiem takich samych dyskusji, wręcz kłótni między moim dziadkiem a tatą i stryjkiem, którzy udowadniali dziadkowi, że się na czymś nie zna. Chodziło o sprawy techniczne – dziadek przed wojną był mechanikiem lotniczym na Okęciu i umiał wszystko naprawić. Synowie odziedziczyli po nim ten talent i go rozwinęli (postęp technologiczny) i o technikę były zawsze spory. Podobnie było potem miedzy moim tatą i jednym z moich braci, który też tacie udowadniał, że się na czymś nie zna, a przynajmniej nie tak dobrze jak on.
    Nie bez powodu istnieje powiedzenie „jajko mędrsze od kury” 🙂
    Również pozdrawiam 🙂

Leave a Reply