Jak to właściwie jest – czy może istnieć wieloletni związek dwojga ludzi, którzy się nie kłócą ? O większej liczbie związkowców nawet nie wspominam. Doświadczenia mam takie, że nawet na wycieczce zorganizowanej dla trójki wydawałoby się dobrych i wypróbowanych znajomych, już po kilku dniach zaczynają się tarcia, które gdyby nie wspólna wola, aby „dotrwać” do końca i nie zginąć, doprowadziłyby do otwartej wojny.
Za młodych lat, dwa razy wyjeżdżałem wakacyjnie na kilka miesięcy do pracy na tak wówczas zwany Zachód. Za każdym razem z innym znajomym. W obu przypadkach byli to bliscy kumple, znani od wielu lat, coś nawet pomiędzy znajomym a przyjacielem. Jechaliśmy razem, bo się znaliśmy, wiedzieliśmy, że możemy na siebie nawzajem liczyć, bo sobie ufaliśmy. Jednakże robota była ciężka, warunki były trudne i podczas obu sprawdzianów wystarczało po kilka tygodni i mieliśmy siebie serdecznie dosyć. Niewątpliwie tu również pomagała perspektywa skończonego i względnie bliskiego końca wspólnego „bycia razem”, pozwalająca zacisnąć zęby i dotrwać pomimo trudnych chwil, ale co zrobić, kiedy taka okoliczność nie istnieje ? Co, kiedy padną sakramentalne słowa „… i nie opuszczę cię aż do śmierci…” ?
No właśnie, jak to jest w długoterminowych związkach. Czy mogą istnieć takie, których strony się nie kłócą ? I nie mam tu na myśli konfliktu polegającego na wyborze, czy w telewizji będzie wieczorem mecz, czy mydlana opera, zakończonego tym, że wygrany sam musi sobie zrobić kolację i w żałobie ją spożyć. Mam na myśli kłótnię, w której dookoła sypią się iskry, lecą wióry, dzieci dokładnie zamykają drzwi w swoich pokojach, a ty w krytycznym momencie masz ochotę przejść do rękoczynów i nie możesz za cholerę zrozumieć, jak to się stało, że żyjesz pod jednym dachem z osobą, która potrafi robić „TAKIE RZECZY”.
Rozum odpowiada mi na to pytanie negatywnie. Miłość, nienawiść, to ta sama energia, to bieguny tej samej emocji, która jeśli ma w zdrowy sposób nie zostać stłumiona, musi manifestować się w obu formach. Oczywiście niekoniecznie w równych proporcjach. Złość i frustracja istnieją od zawsze i choć można je tłumić, na zdrowie taka taktyka nikomu jeszcze dobrze nie wyszła. Własne doświadczenie również mówi mi, że przeżycie wielu lat bez wojen, bez walki o swoje terytorium, bez tłumaczenia i zrozumienia tego, co wydaje się niepojęte, bez rozkoszowania się świeżością, kiedy już atmosfera się oczyści, nie jest po prostu możliwe. Albo może inaczej – jest możliwe, ale skutki takiego postępowania są opłakane.
Tymczasem znam związki – rzecz jasna nie wiem o nich wszystkiego – które przynajmniej sprawiają wrażenie, że nie posiadają blizn, o otwartych ranach nie wspominając. Nie mam tu na myśli par, które w żałosny sposób grają i rozpaczliwie próbują na twarzach utrzymać maski, choć na pierwszy rzut oka widać, że nie dzieje się u nich dobrze. Myślę raczej o ludziach, których znam długo i którzy niezmiennie prezentują się – tak sobie zrymuję – zgodnie i pogodnie. I tak się zastanawiam, czy i jak jest to możliwe. Znaczy się, że tacy ludzie istnieją, odpowiedź dostaję od razu, ponieważ ich widuję :-), ale czy jest możliwe, aby między sobą wojen nie prowadzili, choćby nawet zawsze kończonych szczerze parafowanym pokojem.
Wszyscy mamy jakieś swoje skazy, historie, takie a nie inne struktury charakteru. Czasami jest tak, że układają się kompatybilnie. Np. ktoś boi się słabości i broniąc się przed okazaniem tego, nauczył się dominować. Druga połówka boi się samodzielności, swój skrypt życiowy ma taki, aby podporządkować się partnerowi i w ten sposób się realizuje. Taki układ ma szansę dosyć sprawnie i długo funkcjonować, ponieważ słabe strony obojga pozostają cały czas głęboko schowane.
Tylko czy tego typu rozwiązanie to jest dobra recepta na szczęście ? Czy można mówić o pełni, kiedy do niektórych pokoi we wspólnym domu nigdy nie wchodzimy ?
Czy też nie ma co sobie jakąś pełnią gitary zawracać ???
2 Komentarze
~niepokorna · 17 grudnia, 2012 o 10:56 pm
kłótnie są potrzebne. Rzekłabym nawet, że w związku (nawet tym doskonałym) niezbędne. M.in. w ten sposób partnerzy docierają się. Różne osobowości generują napięcia, potrzebują wymiany zdań… czasami burzliwej. To naturalne w związku. A może mylę się…?
Nieee, nie wierzę, że istnieją związki bez kłótni:)
„A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…”
p.s. osobiście bardzo lubię stan godzenia się:)
~rozsądna · 5 lutego, 2013 o 6:47 pm
Kłótnie oczyszczają atmosferę w związku. Ale mam na myśli prawdziwe kłótnie, w których bronimy swoich racji, przedstawiamy swój punkt widzenia i domagamy się jego respektowania, a nie jakieś pyskówki przeplatane inwektywami.
Czasem dla świętego spokoju idziemy na jakieś kompromisy, ustępujemy w jakichś sprawach, ale jeśli druga strona zaczyna nadużywać naszej ugodowości i dążenia do zgody, to należy postawić veto i bronić swego prawa do równego traktowania w związku. Jak pozwolimy sobie wejść na głowę, to potem ciężko zrzucić z siebie taki ciężar i zostajemy stłamszeni w związku.
Więc zawsze lepiej postawić jakieś granice – każdy wie na czym stoi i wiadomo czego się może spodziewać jak je przekroczy.