Wielkimi jak jego ranga krokami zbliżał się Dzień Niepodległości i podobnie jak co roku pojawiło się pytanie, czy i jak go spędzić. Bo z jednej strony jest to taki sam dzień jak wiele innych, a przy okazji piękna, pogodna niedziela, która bez podejmowania heroicznych wyczynów potrafi spędzić się w zasadzie sama, a z drugiej strony dzień jest trochę jednak szczególny. Chcąc nie chcąc po raz enty zaczynam zastanawiać się nad rolą, którą w moim życiu odgrywają takie słowa jak Polska, ojczyzna, patriotyzm i tym podobne. Słowa tak wielkie i poważne, że moje palce są przejęte i nieco stremowane, kiedy je wstukuję do komputera. Ale raz do roku wypada przynajmniej chwilę o nich pomyśleć.
I myślę sobie, że Polska, to mój kraj, że kiedy słyszę „biaaało-czerwoneeee, to barwy nieeeezwyciężoneeee”, to coś mi w duszy gra i dobrze mi się ten tekst wykrzykuje. Że kiedy coś tam udaje nam się ugrać w różnych sportowych zawodach, to wzruszam się czasem do łez. Że cieszy mnie, kiedy w świecie zauważają, że istnieje taki kraj jak Polska, że nie mieszkają w nim sami złodzieje i pijacy, ale łebscy ludzie, którzy chcą i potrafią pracować, którzy bez wstydu za swoje ubóstwo i przyklejone etykiety, z podniesioną głową idą wśród obcych i świetnie tam sobie radzą. Myślę o tym, jak kocham nasze morze, przepiękne choć groźne niekiedy Tatry, pagórki Roztocza pocięte paskami kolorowych upraw, bieszczadzkie połoniny i zarośnięte lasami jeziora Warmii, czy nawet coraz bardziej hałaśliwych Mazur. Tudzież biebrzańskie rozlewiska, tucholskie bory, Orle Gniazda na Jurze, czy wreszcie bliskie mi geograficznie mazowieckie pola, poprzecinane kanałami i rzeczkami, z opuszczonymi nad nimi witkami wierzb, które zawsze przypominają mi ilustracje z pozytywistycznych lektur. I wiele, wiele innych miejsc, włączając w to białowieskie żubry, których jeszcze nie widziałem, a czego okrutnie się wstydzę. Tak – kocham nasz kraj jako taki, jego przyrodę, piękno i jestem cholernie szczęśliwy, że w takim miejscu dane mi było pojawić się na świecie.
Przez uchylone drzwi, do głowy wciskają mi się też innego typu refleksje. Myślę sobie o nieznośnościach obecnego bytowania, o tym że mój rozwalony kręgosłup lekarz może obejrzeć za kilka miesięcy, że szwagier na operację serca znajdującego się w dramatycznym stanie czekać ma cały rok, że po wielu latach płacenia na państwo ogromnych w mojej skali pieniędzy, nie mogę na nie liczyć, a często jeszcze utrudnia mi to, co sam próbuję ze swoim życiem robić. Mógłbym tak długo wyliczać i przy okazji cholernie się zdenerwować.
Tylko kiedy wszystko to zbiorę cuzamen do kupy, mam poczucie, że wiele nieustannie doskwierających problemów, to w dalszym ciagu kwestia nieodpowiednich ludzi, którzy próbują moim krajem rządzić, to kwestia braku wiedzy i doświadczenia jak trzeba nim rządzić, to kwestia czasu, którego ciągle mało, aby wyjść z wieloletniej zapaści w racjonalnym myśleniu i działaniu. Przez to cały czas ciągnie się garb zależności, układów i braku sprawiedliwości w wielu obszarach naszej odrodzonej państwowości. Ale Polska – to Polska, na długo wymazana z mapy świata, a dziś istnieje i mogę cieszyć się jej pięknem, co jest konsekwencją wydarzeń sprzed bez mała stu lat. Zatem dzień wydaje się być szczególny i warto byłoby to w jakiś sposób zaakcentować. Tylko jak ?
Możliwości teoretycznie jest dostatek. Co prawda czuję się zagubiony po przeczytaniu informacji o wszystkich marszach i biegach, które organizowane są w stolycy, ale po chwili analizy zaczynam je identyfikować. I wychodzi mi, że z uczuciami które w sobie mam i zaangażowaniem, w żadnym nie chciałbym uczestniczyć. Najbardziej ideowy i bliski temu co kojarzy mi się z niepodległością jest Marsz Niepodległości, ale co się w nim i wokół niego dzieje już widziałem i to mnie powstrzymuje. Marsz prezydencki wydaje mi się nijaki, jak i cały prezydent i też mnie nie ciągnie, aby w tej imprezie zaistnieć. O lewicowej manifestacji już w zasadzie nie wspominam, raz ze względu na swoje przekonania, a dwa ze względu na bezideowość tego tworu, który powstaje aby mocować się z prawicowymi bojówkami, a z ideą niepodległości nic nie ma wspólnego. Reszta – opuszczam zasłonę milczenia, to jakieś próby zaistnienia ludzi którzy nic nie znaczą, przy okazji dnia, który coś znaczy. Czyli co – nic ? Mam zostać w domu ? No nieee – pojadę chociaż zobaczyć co się dzieje…
Najwięcej emocji wzbudzał wspomniany już Marsz Niepodległości, w związku z czym pojawiłem się w centrum przed jego planowanym rozpoczęciem. Miałem czas, aby przejść się po Placu Defilad, Marszałkowskiej, okolicach PeKiNu i obejrzeć większość gromadzących się ludzi. Pierwsze wrażenie było takie, że jest tam czarno. Biało czerwone były flagi, wyróżniały się transparenty, ale ludzie byli generalnie czarni. I to nie jest tak, że „odzyskiwać dla nas niepodległość” oprócz Magyarów przyjechała wielotysięczna ekipa rdzennych mieszkańców Nigerii, tylko ludzie, moi rodacy, byli ubrani na czarno. Przeważały ciemne spodnie lub dżinsy, czarne kurtki i kaptury. Mało widać było głów, niewiele więcej twarzy, ponieważ mnóstwo uczestników Marszu miało na głowach kaptury. Część zakapturzonych zasłoniła swoje twarze różnymi maskami lub chustami. Taki polski Ku Klux Klan. Pomimo pięknego popołudnia było ponuro, żeby nie powiedzieć groźnie. I tak chyba miało być – lewacy mieli się bać prawdziwych patriotów. Taka idea Dnia Niepodległości. Oczywiście nie wszyscy uczestnicy manifestacji byli „czarni”. Ale takich była większość i takie wrażenie na mnie sprawili.
Atmosfera, która wisiała w centrum Warszawy przed i po rozpoczęciu marszu, dała mi do myślenia. Mogłem porównać ją do innych zgromadzeń, czy masowych imprez, w których brałem udział. Począwszy od wizyt JPII, a na Euro 2012 kończąc. A w środku różne manifestacje, zgromadzenia, pochody, koncerty. Miałem poczucie, że wszędzie tym co łączyło ludzi, a przynajmniej ja to tak odczuwałem, była jakaś podniosłość, czasem radość, często wzruszenie, zawsze uniesienie. I poczucie nawet chwilowej, ale jedności z ludźmi, którzy byli obok. Duzi, mali, różni – kolorowi. A tutaj – czarno. Wisząca w powietrzu adrenalina, frustracja i agresja, która szuka najmniejszego pretekstu, aby wylać się poza wyznaczone kordony szerokim strumieniem. I o ile mogę zrozumieć powody, dla których ci ludzie są sfrustrowani, niektóre z nich sam podzielam, to demonstrowanie tych frustracji pod przykryciem Dnia Niepodległości, jest dla mnie wielkim nadużyciem i zawłaszczeniem. Bo przestaje to być święto wszystkich ludzi, którzy pomimo trudów codziennego życia, widzą sens i cieszą się z tego, że mamy niepodległą Polskę, na rzecz „czarnych”, którzy chcą wykrzyczeć swoją frustrację, podszywając się pod historię i idee, o których – w to nie wątpię – przeważająca część uczestników Marszu nie ma bladego pojęcia. I gdybym miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, w którym marszu w Dzień Niepodległości uczestniczyć, to wiem, że nie będzie to Marsz Niepodległości. Miałbym fizyczny opór i dyskomfort, aby być wśród tych ludzi, odkładając nawet na bok wszystkie ideologiczne argumenty.
Finalnie, obejrzałem przejście marszu stojąc przy Rotundzie. Miałem możliwość popatrzeć na wszystkich maszerujących uczestników. I wiem na pewno, że nie jest to manifestacja wszystkich warszawiaków, że nie jest to święto rodzinne, jak zdarzyło mi się już kiedyś usłyszeć. Oczywiście, były też dzieci – widziałem również całe rodziny. Widziałem też „normalnych” ludzi. Takie przynajmniej sprawiali wrażenie. Ale ile ich było ? Kilka procent ? Kilkanaście ? Dwadzieścia ? Raczej nie więcej, choć trudno mi dokładnie ocenić. Większość, to „ideowa młodzież” w kapturach i bojowo nastawieni przedstawiciele innych grup wiekowych, pragnących „raz sierpem, raz młotem” wyrżnąć „czerwoną hołotę”. Kwintesencją narodowej idei przyświecającej uczestniczącym w marszu „patriotom”, niech będzie scena, której byłem świadkiem tuż po jego rozpoczęciu.
Aby ominąć uformowany już pochód i dostać się na jego czoło, brzegiem Marszałkowskiej, gęsiego ze względu na brak miejsca, w chaotycznym pośpiechu przebijała się grupa zamaskowanych młodych ludzi. Tych „groźnych”, z kategorii kaptury plus maski i chusty na twarzach. W pośpiechu, ponieważ na czole marszu już „coś się działo” i grupka bojowników nie chciała, aby historia zapisywała się bez ich udziału, w niewygodnej sytuacji przepychania się pomiędzy obserwatorami, jeden z młodych ludzi próbował jednocześnie rozmawiać przez telefon. Komunikację, ze względu na kaptur i założoną na twarzy chustę miał utrudnioną, przez co musiał mówić, czy nawet odkrzykiwać trochę głośniej:
„Tak, tak, jeszcze się nic nie dzieje. Wszystko w porządku. Tak mamuś, będę dzwonił, będę dzwonił na pewno.” …
0 Komentarzy