Mam nieodparte wrażenie, że inspiracja do tego wpisu ciągnie się krętymi ścieżkami od „Hackschoolingu”, a konkretnie od odkrywczej dla mnie koncepcji aby uczyć się tego, czego się chce, ponieważ zauważyłem wielowymiarowe korzyści płynące z powstania i wykorzystania wewnętrznej motywacji. Sformułowanie „uczyć się tego, czego się chce” może przerazić – mam tego świadomość. Tak np. zareagował mój znajomy, który usłyszawszy o wynalazkach „wolnej szkoły” stwierdził, że osobiście wolałby aby mosty były budowane przez osoby korzystające z tradycyjnego modelu edukacji. I trudno się z nim nie zgodzić, gdyby chodziło o zupełną dowolność w kwestii zakresu i tempa szkolnej edukacji. Jednak nie o to tutaj chodzi.
Do tego wątku powrócę jeszcze na koniec, a teraz nawiążę do meritum dzisiejszych zapisków, czyli tematu dyskusji, którą niedawno wraz z żoną prowadziliśmy z przyjaciółmi. Chodzi mianowicie o stałe, zauważalne obniżanie poziomu edukacji oraz wymagań warunkujących osiągnięcie podstawowego i średniego wykształcenia („wyżej” też nie dzieje się dobrze, ale o tym może innym razem). Nie wiem, czy znajdą się obecnie entuzjaści twierdzący, że zdanie matury w 2014 roku będzie wymagało podobnego poziomu wiedzy jak dajmy na to 20 czy 25 lat temu. Prawdopodobnie nie będzie ich wielu – znacznie więcej może jednak stwierdzić, że tak rzeczywiście jest, ale nie ma w tym nic złego, ponieważ wiedza „wbijana” do głowy w dawnych czasach, w kontekście posiadania dostępu do takiego źródła informacji jakim jest Internet, byłaby obecnie nadmiarowa. Wszak czasy ogromnie się zmieniły. Czasy się zmieniły, to prawda, mam jednak wrażenie, że zamiast radzić sobie z niepożądanymi konsekwencjami tych zmian, nasze działania – mam na myśli reformy systemu edukacji zrealizowane po transformacji ustrojowej 89 roku – istotnie je potęgują.
Nowa „jakość” w systemie edukacji
Owych nowości, które mają niekorzystny wpływ na proces kształcenia można wymienić sporo. Od razu jednak zaznaczam, że nie będę się tutaj pastwił nad konsekwencjami reformy powołującej do życia gimnazja, czy też nad ostatnim wynalazkiem zapędzającym do szkół sześcioletnie, czy w przypadku „mikołajkowych” maluchów, pięcioletnie szkraby. Zamiast tego, chciałbym zwrócić uwagę na transformację naszej wiedzy, której doświadczamy w wyniku ewolucji formy i treści nauczania. Dam taki przykład: kiedy mam odpowiedzieć na pytanie zamknięte sformułowane w postaci testu, potrzebuję wiedzy zupełnie innej jakości niż w przypadku pytania otwartego. W skrajnym przypadku zupełnie jej nie potrzebuję. Czasami na zasadzie intuicji, czasami szczęścia, czasami zdrowego rozsądku, który pozwala wyeliminować absurdalne warianty odpowiedzi, w przypadku testu mam o wiele większe szanse wykazania się „wiedzą” nawet wtedy, kiedy jej w rzeczywistości nie posiadam. Wybierając nazwę stolicy egzotycznego kraju z kilku zaproponowanych, zgodnie z powyższym mam całkiem spore szanse na udzielenie właściwej odpowiedzi nawet wtedy, gdy jej nie znam. Kiedy natomiast ktoś zapyta mnie wprost o stolicę tego samego kraju, sytuacja zmienia się diametralnie – prawidłowo odpowiem tylko wtedy, gdy nazwę miasta pamiętam. A w jakiej formie sprawdzana jest wiedza w naszym zreformowanym systemie edukacyjnym ? Co to oznacza dla stanu wiedzy, która pozostaje w głowach po zaliczeniu kolejnych etapów kształcenia ? Tak naprawdę, bywa jeszcze gorzej, ponieważ system ocen premiuje wiedzę ukierunkowaną na testy i „klucze”, które mają służyć unifikacji i realizacji koncepcji programowych, a wykazując się indywidualnością i niekiedy dużo szerszą wiedzą nie pasującą jednak do klucza, można zostać gorzej ocenionym. Jaki ma to wpływ na motywację i chęć do „rozszerzonej” nauki łatwo sobie wyobrazić.
Co z tego wynika ?
Sytuacja wygląda zatem tak, że pasjonaci żądni głębszej wiedzy są skazani na własną inicjatywę ryzykując po drodze, że jej zdobycie, czy raczej okazywanie mogą okupić gorszą oceną, natomiast pozostała większość opierająca całą swoją naukę na testach i opracowaniach z Internetu, jest od tej wiedzy bardzo daleko. Osoba wyedukowana według nowego standardu, ma nikłe szanse na zdobycia wiedzy kompletnej, pozwalającej na widzenie całych procesów, rozumienie zależności i konsekwencji różnych zjawisk, wiedzy pozwalającej na tworzenie nowych teorii, czy wreszcie smakowanie tematów, które akurat dla niej będą interesujące. Może natomiast być w stanie sprawnie wyszukać i zastosować rozwiązanie konkretnego problemu, mając do dyspozycji Internet. W tym temacie ma szansę poradzić sobie nawet w zupełnie nieznanej dziedzinie. To uproszczone podejście do zdobywanej wiedzy staje się obecnie podejściem dominującym. Cóż w tym dziwnego – nie każdy urodził się naukowcem, a jakość w dzisiejszych czasach nie jest w stanie konkurować z szybkością. Jednakże właśnie z tego powodu ma miejsce globalne obniżenie poziomu nauki, ponieważ zgodnie z przyjętym modelem edukacji (i kilkoma innymi uwarunkowaniami) konieczne jest szukanie wspólnego mianownika, czyli równanie do tych, którym głębsza wiedza nie jest szczególnie do szczęścia potrzebna. Ponieważ system jest ten sam dla zainteresowanych nauką i dla tych nie zainteresowanych, de facto tracą ci pierwsi. Z powyższego wynikać zatem mogło by, że powszechność i obowiązkowość nauki, przynosi w konsekwencji obniżenie poziomu nauczania. Przyjrzyjmy się jeszcze przez chwilę temu mechanizmowi.
Powszechne marnowanie zasobów
Powszechny obowiązek edukacji oraz istnienie programu, który należy zrealizować, czyli wtłoczyć ustalony zakres informacji w głowy wszystkim, którzy znaleźli się w szkolnej klasie powoduje, że realizowane jest zadanie wyrównania tego, co z definicji równe nie jest. W porządku – nauka czytania, pisania, podstawowej, użytkowej arytmetyki czy wiedzy o społeczeństwie w którym żyjemy, stanowi minimum, które można uznać za niezbędne. Ale cała reszta ? Czy dalsza nauka nie powinna jednak uwzględniać indywidualnych predyspozycji i chęci poszczególnych uczniów ? Czy podział wg wieku jest jedynym sensownym podziałem ? Czy konieczność uzyskania minimum ze wszystkich przedmiotów jest jedynym słusznym rozwiązaniem ? Jeśli kogoś nauka nie interesuje niemal zupełnie, czy wymuszanie na nim kończenia dziewięciu klas jest dobrym wyjściem ? Przecież faktem jest, że choćbyśmy nie wiem jak starali się nagiąć rzeczywistość, tacy sami nie jesteśmy, a próba zlekceważenia tej prawdy powoduje, że energia nauczycieli zostaje spożytkowana na siłowe „równanie”, a nie naukę efektywnie dopasowaną do zapotrzebowania na wiedzę. Często w szkole jest obecnie tak, że 2/3 lekcji przeznaczone zostaje na próbę opanowania przez nauczyciela klasy i zmuszenia uczniów do skupienia uwagi na tym, co chce powiedzieć przez pozostałą 1/3. Taka jest konsekwencja uczenia tego, co jest narzucone, a uczniom brakuje wewnętrznej motywacji aby uczestniczyć w zajęciach, które ich interesują. A gdyby te 2/3 czasu nauczycieli zagospodarować w ten sposób, że mieliby do nauki większą liczbę uczniowskich grup, podzieloną nie wg wieku, ale wg zainteresowań i stopnia zaawansowania, gdzie mogliby się skupić na nieco bardziej indywidualnym podejściu ? Śmiem zakładać – przy założeniu, że wśród słuchaczy nie ma już tych, których zupełnie dana tematyka nie interesuje – że efektywność nauki mogłaby znacząco wzrosnąć. W szkole podstawowej miałem kiedyś kolegę, który od piątej klasy był przepychany wyżej z ogromnym nakładem sił całej kadry pedagogicznej. Jego nie interesowała nauka w klasie, z książki. Jego interesowały maszyny – potrafił godzinami, zamiast pójść do szkoły, przypatrywać się pracy koparki, która w sąsiedztwie szkolnego terenu kopała rowy kanalizacyjne. Pamiętam, jak kiedyś w dyktandzie padło słowo „pług” (zdaje się śnieżny) – kolega bez mrugnięcia okiem, zamiast pług napisał wówczas spychacz, co wywołało oburzenie nauczycielki i oznaki uznania ze strony rówieśników. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że gdyby tenże kolega, po opanowaniu w podstawowym stopniu czytania i pisania zaczął pomagać przy drobnych pracach na budowach i miał możliwość bez utrudniania zgłębiać tajniki działania ulubionych maszyn, w cuglach skończyłby jakiś zawodowy kurs operatora i szczęśliwy zaczął się w życiu realizować. Być może również dalej kształcić w interesującej go dziedzinie. A grono pedagogiczne mojej podstawówki byłoby w lepszym stanie psychicznym oraz dysponowałoby czasem i energią, którymi byłoby w stanie obdzielić chętnych na dociekanie jak rozwiązuje się układy równań z wieloma niewiadomymi.
Ale czemu dopiero teraz ?
Ktoś mógłby zapytać, dlaczego tak źle dzieje się dopiero teraz ? Przecież obowiązek nauki, równe wiekowo klasy i generalnie podobny do obecnego schemat edukacji obowiązuje dużo dłużej niż przez ostatni okres naszej historii. Dlaczego zatem degradacja poziomu nauczania wystąpiła dopiero teraz ? Wydaje się, że jest ku temu sporo powodów – wymieniam te, które przychodzą na myśl jako pierwsze: W moim odczuciu kiedyś, łatwiej było utrzymać sztywne ramy tradycyjnego szkolnictwa. Nauczyciel był niemal jedynym źródłem wiedzy i informacji, tym samym z definicji stawał się autorytetem – nie było Internetu, a po książkę trzeba było iść do biblioteki, albo ją kupić i nie można było tego zrobić przez sieć. O różnicy w liczbie i treści książek dostępnych przed uwolnieniem rynku, a obecnie nawet nie wspomnę. Przez całą naszą historię, aż do ostatnich lat, nie było tak wielu bodźców rozpraszających uwagę i koncentrację – w takich warunkach szkolna wiedza miała szansę być atrakcyjna. Obecnie trudno wygrać konkurencję z kolorowym i błyskającym chłamem dostępnym po odpaleniu przeglądarki internetowej lub telewizora, czy „dobrodziejstwem” rozrywkowej i użytkowej elektroniki, która zawładnęła już naszym światem. Naszym życiem kierowały wcześniej inne priorytety – obecnie dostępnych jest tak wiele uciech i wygód, że głównym celem w życiu staje się jak najszybsze zarobienie pieniędzy, aby mieć możliwość z nich korzystać. Tymczasem wiedza, przynajmniej na naszym polskim podwórku, niekoniecznie środki na owe uciechy gwarantuje. Nie wspominając już o kuriozalnym postawieniu na głowie kwestii „wolności” i praw uczniowskich, przez co wielu nauczycieli obawia się zająć w kontrowersyjnych sytuacjach bardziej zdecydowane stanowisko w obawie przed tym, aby nie mieć do czynienia z sądem czy agresywnymi rodzicami i w efekcie w najlepszym wypadku nie stracić pracy. Skutek jest taki, że decydujący głos w konfrontacji pomiędzy uczniem, a nauczycielem zaczyna mieć ten pierwszy, a nauczyciel zaczyna martwić się o to, jak wybrnąć z trudnych dla niego sytuacji, a nie o to, w jaki sposób zachęcić podopiecznych do nauki i być może nawet czegoś nauczyć. Tymczasem konfrontacje przy obecnym, sztywnym i opartym na przymusie systemie nauczania są nieuniknione. Wszystko to łącznie powoduje, że pomimo obowiązującej od dawna koncepcji powszechnego szkolnictwa, skuteczność nauczania tak drastycznie spada dopiero w ostatnim czasie.
Można to krótko podsumować w następujący sposób: chcąc nauczyć wszystkich, siłą rzeczy równa się do tych, którym na nauce mniej zależy, a w wyniku ewolucji warunków naszego życia oraz koncepcji programów nauczania, skuteczne utrzymanie obowiązującego wszystkich minimum na wystarczająco wysokim poziomie stało się niemożliwe.
Powszechna edukacja – dobrodziejstwo, czy może przekleństwo ?
Czas zatem wrócić do oceny i pytania, czy taka sytuacja jest dobra, czy zła ? Odpowiem tak: zależy (od potrzeb). Jeśli komuś rzetelna wiedza nie jest potrzebna, zapewne jest to sytuacja dobra. Jeśli wiedzę ceni – sytuacja jest zła. W moim odczuciu dzieją się też procesy bezwzględnie szkodliwe dla społeczeństwa. Wymienię trzy, dla mnie najistotniejsze: Po pierwsze obniżenie bezwzględnego poziomu wyedukowania, który otrzymujemy zdając maturę powoduje, że jako społeczeństwo stajemy się… hmmm, trudno mi się to pisze – po prostu głupsi. Druga kwestia, to stopniowa degradacja znaczenia i wartości edukacji jako takiej. A największym problemem wydaje mi się marnowanie potencjału i energii… nas wszystkich. Nauczyciele tracą siły na „równanie do wzorca”, zamiast inspirować i przekazywać swoją wiedzę tym, którzy chcą ją otrzymać, a uczniowie przeżywają dramat „równania” w swoim wymiarze. I jedni, i drudzy stają się nieszczęśliwi. Ponieważ w proces kształcenia zaangażowani jesteśmy w swoim życiu wszyscy, w trochę zakamuflowany sposób, trzymając się nie sprawdzających się już schematów, degradujemy jakość naszego życia. Powstaje zatem pytanie, czy istniejący „od zawsze” system edukacji, nie staje się w obliczu społecznych i technologicznych zmian ostatnich dziesięcioleci naszą kulą u nogi ? Chodzi bowiem o to, aby ten kto chce obsługiwać koparkę, mógł to robić nie dręcząc po drodze siebie i wielu nauczycieli przekonanych, że gdzieś w życiu niezbędna mu będzie znajomość oświeceniowej literatury. Z drugiej strony, ktoś, kto chce budować drogi, domy, czy mosty, powinien mieć do dyspozycji czas i chęci nauczycieli, aby swoje zainteresowania jak najszerzej rozwijać, swobodnie zdać egzamin na studia inżynierskie, a po dalszych kilku latach nauki swoje wymarzone (i bezpieczne – to ukłon w stronę mojego przyjaciela) konstrukcje projektować i urzeczywistniać. W obecnym systemie robimy wiele, aby obie te drogi utrudnić. Może więc pora na zmianę kierunku ? Może czas przyjrzeć się temu, co może zaoferować idea „wolnej szkoły” ? Ponieważ opiera się nie na dowolności tego, czego uczą się w niej uczniowie, ale na wolności wyboru tego co ich interesuje i nieskrępowanym rozwijaniu swoich zainteresowań.
2 Komentarze
~rozsądna · 21 lutego, 2014 o 5:34 pm
Właśnie przed chwilą usłyszałam od mojego syna – tegorocznego maturzysty, że „standardowa edukacja da ci przetrwanie, a samokształcenie – fortunę”. To była jego reakcja na moje poganianie go do nauki, bo jego stopnie na półrocze to czarna rozpacz, chociaż próbną maturę zdał przyzwoicie.
Nie potrafię go zmusić do nauki wielu przedmiotów, bo twierdzi, że mu niepotrzebne i do niczego mu się w życiu nie przydadzą, więc szkoda mu na nie czasu. Ma inne priorytety. I co ja mam robić?
~jackulus · 23 lutego, 2014 o 9:18 pm
No, tym komentarzem zjadłaś mnie na śniadanie. W najśmielszych fantazjach bym się nie spodziewał… 😉
To było żartem, a na poważnie to wydaje mi się, że jedyne co możesz zrobić, to: Poznać jego priorytety, jeśli ich jeszcze dokładnie nie znasz i je zrozumieć. Jeśli już je w pełni ogarniasz, a Twoje wątpliwości pozostają, możesz synowi o nich powiedzieć. O tym co Ciebie martwi i jak uważasz dla niego byłoby najlepiej. No i w sumie… wszystko. Jeśli to coś zmieni, ok, jeśli nie – nie ma jak tego zmienić i być może nie ma potrzeby. Zatem możesz usiąść wygodnie w fotelu, zrobić coś ulubionego do picia i… cieszyć się z tego, co przez wszystkie lata spędzone z synem mu przekazałaś. Więcej się nie da…
Pozdrawiam 🙂