Kiedy słyszę o statystykach rozwodów, które w wielu europejskich krajach przekraczają 50%, nijak nie mogę oprzeć się znanemu mi poczuciu, że błądzimy. Że głęboko błądzimy. Niedawno pisałem o wychowaniu dzieci i o tym jak trudno być odpowiedzialnym rodzicem. Oba zagadnienia nierozerwalnie łączą się ze sobą – szanse na wychowanie zdrowego i stabilnego emocjonalnie potomstwa tam, gdzie nie ma dobrze funkcjonującej rodziny maleją drastycznie. Oczywiście nie chodzi o samo istnienie rodziny i sztuczne podtrzymywanie małżeństwa. Wiele badań wskazuje na to, że tam gdzie w rodzinie jest źle, ale usiłuje się tego nie zauważać, straty i rany emocjonalne wśród dzieci są większe, niż w rodzinach rozbitych, ale takich gdzie i ojciec i matka dziecka mają z nim zdrową relację, nie prowadząc przy okazji wojny podjazdowej między sobą. Tak zresztą podpowiada chłopski rozum vel zdrowy rozsądek. Nie zmienia to jednak faktu, że dzieci chowanie jest o niebo trudniejsze w każdej sytuacji innej niż stabilna i zdrowa rodzina. A o to jest w dzisiejszych czasach niezwykle trudno. Europejscy liderzy rozwodów to Belgia, kraje nadbałtyckie, oczywiście Szwajcaria, Norwegia, Szwecja – ci, którym żyje się najlepiej. Podobno w szaleńczym tempie rozwija się Hiszpania, w której ustanowiono prawo o ekspresowych rozwodach. Jak jest aktualnie za oceanem nie sprawdzałem, ale kiedyś czytałem, że tragicznie. Wydaje się, że tam gdzie nie ma przeszkód ekonomicznych i prawnych, dużo się w małżeństwach dzieje.
Nasz piękny kraj z ok. 25% rozwodów w stosunku do nowo zawartych małżeństw, do czołówki ani świata, ani Europy nie należy. Nie mam jednak żadnych wątpliwości, że bez tak restrykcyjnego prawa kanonicznego wywierającego w różnym stopniu uświadomiony, ale istotny wpływ na pary związane sakramentalnym węzłem małżeństwa oraz przy większej zamożności naszego społeczeństwa, w Polsce byłoby zupełnie podobnie jak u wymienionych wyżej liderów. Albo i lepiej, jeśli uwzględnić potencjał naszej awanturniczej, słowiańskiej natury. Tak naprawdę nie trzeba nawet sięgać do statystyk – kiedy podczas rozmowy z córką obgadaliśmy kiedyś rodziny jej szkolnych kolegów i koleżanek, okazało się, że tak lekko licząc połowa wychowuje się w rodzinach rozbitych lub takich o bogatszej niż jeden ślub historii. Ta proporcja w ostatnim okresie może być zaburzona celowymi rozwodami z powodów ekonomicznych, ale tak czy inaczej w środowisku warszawskim może to być zupełnie wiarygodny wskaźnik. Poza wielkomiejskim grajdołkiem jest zapewne inaczej, jednak dostatni i pełen wszechobecnych atrakcji, „światowy” model życia to marzenie bardzo wielu młodych ludzi. Zatem dążenia do zmian w tym właśnie kierunku można się w przyszłości śmiało spodziewać.
Skąd bierze początek tak fatalny stan rzeczy ? Odpowiedź nie jest specjalnie skomplikowana, ale dla porządku ją przytoczę. Aby powstał trwały związek dwojga ludzi, spełnione muszą być w największym skrócie dwa warunki. Po pierwsze, każda z osób musi do związku coś wnieść, coś z siebie dać. Aby to zrobić, musi oczywiście owo „coś” posiadać. Patrząc na to samo od drugiej strony, nie można być sępem liczącym na to, że wejście w związek ułatwi życie oraz załatwi nie załatwione wcześniej sprawy i problemy. Np. da poczucie bezpieczeństwa, którego przed małżeństwem się nie posiada. Dlatego z reguły nie udają się małżeństwa pomiędzy dziećmi, jako że dzieci, czyli nie dojrzali jeszcze ludzie, nie mają spakowanych własnych walizek, których zawartością mogliby obdarzać następne pokolenie. Drugi warunek, to praca, którą trzeba włożyć aby związek przetrwał dłużej niż pierwsze zauroczenie. Praca, trud i poświęcenie, ponieważ w trakcie wspólnego życia z drugą osobą, wiele razy trzeba iść na kompromisy. Trzeba nauczyć się ją w całości akceptować, łącznie z wadami, które nie były widoczne przez pierwsze lata wspólnego życia. Trzeba nauczyć się odróżniać rzeczy ważne od mniej ważnych, a przede wszystkim, trzeba zdać sobie sprawę, że ten proces jest nie do uniknięcia. Ci, którzy tego sobie nie uświadomią, stosują taktykę skakania z kwiatka na kwiatek, czyli życia w założeniu, że do tej pory nie spotkali jeszcze „właściwej osoby”. Ponieważ nie są przygotowani na pracę, która zawsze będzie do wykonania, kiedy jej czas przychodzi, zaczynają powtórkę z rozrywki i powtarzają cykl, w którym zdolni są dojść jedynie do pewnego momentu. Oczywiście istnieje coś takiego jak wstępne dopasowanie, wszyscy mamy swoje indywidualne upodobania i preferencje, ale bez względu na to jak dobrze dopasowaliśmy się na początku, zawsze dojdziemy do momentu, kiedy przestaje to wystarczać i nad związkiem trzeba zacząć pracować. Śmiem twierdzić, że pewnym sensie, trzeba nauczyć się kochać – trochę inaczej niż działo się to na samym początku, kiedy w brzuchu były same motyle, a niebo miało stale albo różowy, albo jasno-błękitny kolor. Czasami ta nauka jest krótsza i łatwiejsza, czasami dłuższa, bywa, że żmudna. A czasami rzeczywiście jest niemożliwa do zrealizowania – można to jednak rzetelnie stwierdzić dopiero po miarodajnej próbie.
Ponieważ praca i trud w erze Internetu i smartfona, w czasie kiedy głównym celem egzystencji staje się zdobycie pieniędzy i maksymalnie ułatwienie sobie życia, nie są ani modne ani popularne, z rozwodami jest tak jak pokazują statystyki. Czy można byłoby w jakiś sposób temu zaradzić ? Może nie trzeba żadnego koła odkrywać od nowa ? Ale do rzeczy…
W związku z tematem przypomniała mi się definicja miłości wyśpiewania w „Skrzypku na dachu” – pamiętacie jak Tevye bez litości drążył swoją żonę Golde pytaniem:
– Do you loooove me ?
Aż ta w końcu odpowiedziała mu:
-Do I love him? For twenty-five years I’ve lived with him, Fought him, starved with him; Twenty-five years my bed is his, If that’s not love, what Is ?
Ich miłość została w pewien sposób wyuczona. Wypracowana. Zgodnie z tradycją żydowską młodzi zostali sobie poślubieni zgodnie z wolą i wyborem rodziców, widząc się po raz pierwszy w dniu ślubu. Nie czując w tym dniu wiele więcej niż strach i zdenerwowanie. Później, po wielu spędzonych ze sobą latach wiedzą, a nawet finalnie mówią sobie, że kochają się już wzajemnie, z niejakim trudem uświadamiając sobie, że łączące ich więzy są najprawdziwszą miłością. Czyż nie jest to podobny rodzaj miłości, którym kochają się ludzie spędziwszy ze sobą wiele lepszych i gorszych lat ? Którzy znają już swoje wady, ale udaje się im nie stracić z oczu wzajemnych zalet i kochać dalej uczuciem, które nie składa się już li tylko i wyłącznie z fruwających po całym brzuchu motyli ? Ale jest za to o niebo silniejsze, trwalsze i pełniejsze ?
Jestem głęboko przekonany, że w dzisiejszych czasach, świadomości za tym co robią i czym kierują się w swoich wyborach łączący się w pary ludzie, wielkiej nie uświadczysz. Młodzi ludzie nie wiedzą o związkach i o ludziach tego, co jest istotne w wyborze życiowego partnera. Nie wiedzą tego, że jeśli zechcą stworzyć ze sobą dobry i długo trwający związek, miłości do siebie i tak będą musieli się nauczyć. Może zatem warto byłoby wypróbować stare sposoby które oddawały kwestie wyboru męża lub żony w ręce bardziej doświadczonych osób, czyli… rodziców ? Wspomaganych jeszcze wysokiej klasy specjalistą w materii dopasowywania do siebie ludzkich charakterów, czyli instytucją swatki ? Czyż nie jest tak, że w ten sposób skojarzone małżeństwo, ma większe szanse na przetrwanie, niż rozpoczęty zauroczeniem zwiazek ?
Zawsze traktowałem ten historyczny sposób zawierania małżeństw jako zaprzeszłą herezję mającą na celu ubezwłasnowolnienie młodego człowieka i skazanie go już na starcie, na bycie nieszczęśliwym przez całe życie. Ale kiedy istotnie nadpocząłem drugą połówkę swojego życia i kiedy posmakowałem jak to w związkach naprawdę jest, nieco inaczej patrzę na to zjawisko.
A Wam jak się wydaje ? Miłości można się nauczyć ?
7 Komentarzy
~rozsądna · 4 lutego, 2013 o 9:58 pm
Witaj 🙂
Trafiłam do Ciebie przyciskając Twój nick na blogu Michała Wichowskiego, ponieważ różnił się kolorem od mojego i byłam ciekawa dlaczego.
Nie wiem, czy można nauczyć się kochać. W mojej rodzinie wszyscy pobierali się kierując się uczuciem, a nie rozsądkiem. Moi rodzice są małżeństwem ponad 47 lat, a teściowie w tym roku obchodzą 50-lecie. Ja jestem mężatką ponad 21 lat i nawet nie rozważałam wychodzenia za mąż z rozsądku czy strachu przed staropanieństwem. Mam niezależny charakter i tylko miłość mogłaby mnie do kogoś przywiązać. Mogę kogoś lubić, ale gdybym została zmuszona do przebywania z tym kimś jako żona, podporządkować się mu, bo tak mi każą, a nie sama chcę, to mogłabym go znienawidzić. Więc chyba nie tędy droga. To mogło się sprawdzać w tamtej rzeczywistości, przy ówczesnej mentalności kobiet, ale chyba nie obecnie.
Pozdrawiam i na pewno jeszcze tu wpadnę przeczytać resztę 🙂
~jackulus · 4 lutego, 2013 o 10:38 pm
Ej, no Ty, rozsadna – nie dość, że sama jesteś idealna, to jeszcze masz idealnych rodziców. A jakby tego było mało, to jeszcze i teściów. Wiesz zapewne, że skrajne wartości eliminuje się z badanej próby, ponieważ są w stanie całkowicie zaburzyć jego wynik. Zatem Twojego głosu nie można brać pod uwagę… ;-).
Zażartowałem sobie, a tak na poważnie, to witaj i szacunek za tak stabilną rodzinę. Aż wierzyć się nie chce… ;-). Gdyby tak wszędzie było, świat byłby zbawiony.
Natomiast mnie chyba o coś odrobinę innego w poście chodziło. Zakładając, że w wieloletnich związkach, po wzajemnym odkryciu swoich wad i odidealizowaniu partnera, zawsze dochodzi do kryzysów, drugą półówkę trzeba w pewnym sensie pokochac „od nowa”, już z pełnym dobytkiem, czyli poznanymi defektami. Porównałem ten proces do „nauki” kochania. Miałaś u siebie coś takiego ? Czy też Twój związek jest/był wolny od zachwiań ?
No i postawiłem tezę, że od tego momentu może nie jest już tak daleko do pokochania „obcej” osoby ? Z pozoru karkołomne zadanie, choć najprawdopodobniej taka obca osoba była dobrana od strony zgodności charakterów lepiej, niż dzieje się to często dzisiaj, jedynie w wyniku wielkiego afektu. Zatem chodzi mi raczej o pytanie, czy zarówno w „normalnym” związku z miłości, jak i małżeństwie z rozsądku, nie pojawia się ten sam albo podobny etap „nauki” kochania ?
A poza tym pozdrawiam i zapraszam do lektury.
PS
Swoją drogą, fajnie wygląda zestawienie:
„Mam niezależny charakter i tylko miłość /a nie rozsadek – przyp. jackulus/ mogłaby mnie do kogoś przywiązać”
~rozsądna
🙂
~rozsądna · 5 lutego, 2013 o 2:54 pm
Jestem rozsądną romantyczką 🙂 Myślę, że nikt nie jest postacią całkowicie jednoznaczną, ale mieszaniną różnych cech – tych pozytywnych i nie, a nawet pozornie się wykluczających.
A propos kryzysów małżeńskich – my też takie przechodziliśmy i nawet dwukrotnie zastanawiałam się nad rozwodem. Ale jak złe emocje opadły, a do głosu doszedł rozsądek i chłodna analiza, stwierdziłam, że kocham swojego męża mimo jego wad i niedoskonałości (sama też nie jestem doskonała) i wcale nie chcę go zamieniać na inny model. U nas problem polega na tym, że oboje mamy silne charaktery, a dodatkowo mąż ma potrzebę dominacji (Lew), a ja jestem dość niezależna i mam własne zdanie na każdy temat, co go irytuje. Ale przypuszczam, że jakbym była uległą, potulną żoną, to szybko by się mną znudził i szukał innych „wyzwań” 🙂
„Miłość to zakochiwanie się wciąż od nowa – ciągle w tej samej osobie”
PS I nie wiem, dlaczego tak Ci się nie chce wierzyć. W moim otoczeniu (prowincja :)) większość par ma taki jak ja lub dłuższy staż małżeński, a ich rodzice też są razem albo byli razem do końca.
~jackulus · 5 lutego, 2013 o 3:27 pm
Nie chce mi się wierzyć, ponieważ żyję w zupełnie innym środowisku – tak jak pisałem w poście, tutaj wygląda na to, że połowa zwiazków się rozpada, a kolejne 30% żyje ze sobą jak za karę. Mnóstwo moich znajomych ma pokręcone życiorysy, jeśli chodzi o związki, sam też tak prostą jak np. Ty drogą nie szedłem.
Ale to budujące, że jest też normalnie – oby takich małżeństw było jak najwięcej.
~rozsądna · 21 lutego, 2013 o 1:50 pm
Przeglądając cytaty trafiłam na idealny do tematu Twojej notki i nie mogłam się oprzeć, żeby go tu nie umieścić. Mam nadzieję, że Ci to nie przeszkadza 🙂
„Zawrzeć małżeństwo z rozsądku znaczy w większości wypadków zebrać wszystek swój rozum dla popełnienia najbardziej szalonego czynu, jakiego dokonać może człowiek” (Marie von Ebner-Eschenbach)
~jackulus · 23 lutego, 2013 o 7:53 pm
Nie przeszkadza, ale to nie jest idealny cytat do mojej notki. Ja nie pisałem o małżeństwie z rozsądku, tylko o czymś zgoła innym. Przynajmniej taką miałem intencję… :-).
A poza tym, nie wiem jaka jest barwa słowa „szalony” w tym cytacie. A od tejże barwy, bardzo wiele zależy… 😉
~rozsądna · 24 lutego, 2013 o 11:52 am
Myślę, że w tym cytacie „szalony” oznacza „pełen ryzyka” 🙂
Ja od dziecka słyszę od mojej mamy, że „kocha się nie dla zalet, lecz pomimo wad” i chyba dlatego jestem dość pobłażliwa w kwestii ludzkich niedoskonałości i przyznaję moim bliskim prawo do popełniania błędów i posiadania wad.
Sama mam świadomość, że nie jestem idealna i mogę być czasem irytująca albo powiedzieć coś przykrego. Staram się zawsze kontrolować swoje emocje, ale czasem biorą górę i wtedy mogę powiedzieć coś, czego potem żałuję – „słowo wylatuje ptakiem, a powraca słoniem”. A mój mąż (jak chyba wszyscy faceci) ma wrażliwe ego i żeby je potem ugłaskać muszę się nieźle nagimnastykować i wysilić całą swoją inteligencję.
Przypuszczam, że znasz to z własnego życia – w końcu kłótnie małżeńskie to stały i chyba niezbędny element każdego związku, bo działa jak wentyl bezpieczeństwa.
„Jestem przekonany, że najważniejszą decyzją, jaką podejmuje istota ludzka, jest wybór, z kim spędzi życie, może już do końca” (William Wharton „Opowieści rodzinne”)